Noc z piątku na sobotę (z 9 na 10 października 2015 r. ) spędziłam w autokarze wiozącym mnie wraz z 41 innymi Aktywnymi+ z Warszawy w Bieszczady.
Podróż minęła spokojnie, chociaż bez snu, więc ruszając na trasę z plecakiem sama byłam ciekawa czy dam radę przejść zaplanowaną przez organizatorów na ten dzień trasę.
Brak snu, jak się okazało stracił na znaczeniu konkurując z piękną pogodą, słońcem i kolorowymi górskimi krajobrazami wokół.
Na początku było pod górę, potem znów było pod górę, aż kiedyś tam doszliśmy do "prawie" płaskiego. A, że "prawie" robi różnicę, więc de facto płasko nigdzie nie było zawsze raz w górę a raz w dół.
Po prostej trasa, którą wybrałam sobie na sobotę miała mieć długość niewiele ponad 15 km, kontrolował ją przez cały czas GSM w aparacie fotograficznym.
Wciąż idę raz trochę w górę, to znów trochę w dół. Słoneczko, kolory i ochy i achy idących wraz ze mną osób słychać dookoła ... ochy i achy raz z zachwytu nad pięknem mijanych okoliczności przyrody, a innym znów razem z tego powodu, że nogi odwykłe od chodzenia w warunkach bardziej wymagających ... momentami po prostu się buntowały i bolały w różnych swoich fragmentach ... Jestem zlana potem na plecach, który w chwilach postoju okazuje się że szybko zaczyna chłodzić. Komfort wędrówki miesza się z jej dolegliwościami, więc w rozmowach z przyjaciółmi dyskutujemy nad wyższością spływów kajakowych nad chodzeniem po górach ... wielu nieznajomych dzieli z nami te poglądy mijając nas z uśmiechem lub z grymasem bólu na twarzy.
Na szczycie Smereka robimy sobie obowiązkowe pamiątkowe fotografie, jemy co kto mam, popijamy czym kto ma i ruszamy dalej.
Mijamy Przełęcz Orłowicza, znowu przysiadamy na chwilę by za chwilę znów ruszyć w dalszą drogę.
Po pewnym czasie na horyzoncie zamajaczyły dachy, które im bardziej się do nich zbliżaliśmy, tym bardziej się chowały za kolejne wzniesienia. Wreszcie drewniany budynek zaczął systematycznie rosnąć w oczach by w końcu pokazać się w pełnej krasie. Do Chatki Puchatka czyli schroniska PTTK doszliśmy zadowoleni z chwili odpoczynku i możliwości ogrzania się w ciepłym pomieszczeniu. Wokół schroniska masa ludzi mimo, że to już październik. Cudownie, że tak wiele ludzi chodzi po górach, chłonie ich piękno całym sobą, mimo bólu nóg, czy uciążliwości pokonywania wysokości i przestrzeni.
Mimo słonecznej pogody dzień był rześki. Część naszej grupy ambitnie ruszyła w dół z zamiarem przejścia także Połoniny Caryńskiej. Ja jednak wybrałam wariant krótszy trasy pozostawiając Caryńską w swej pamięci z poprzednich wędrówek.
Gorąca kawa, gorąca zupa ogórkowa lub cokolwiek innego na co kto miał ochotę, a potem ... pora ruszyć w dalszą drogę.
Zanim się to stało wyszłam jeszcze na punkt widokowy by rozejrzeć się po okolicy. Widok był piękny, ale mroźny wiatr schłodził mnie bardzo i całe schroniskowe ogrzanie prysnęło jak bańka mydlana ... natychmiast i nieodwracalnie...
Szybko ruszyliśmy w dół, z początku było fajnie, skalista trasa, górska, a potem weszliśmy na oporęczowane "schody", bardzo niewygodne i męczące. Myślę nawet, że było łatwiej pokonywać przestrzeń, gdy ścieżka dawniej miała swój pierwotny charakter, zanim została "uzdatniona" do współczesnej wizji wspomożenia turysty w górach. Stopnie o nieprzemyślanej odległości między sobą, już zniszczone, poręcze chybotliwe za zużycia nie dawały poczucia bezpieczeństwa. Większość z nas z ulgą odetchnęło na dole na parkingu. Pierwszy dzień wędrowania po Bieszczadach skończył się z uśmiechem na ustach i radością sercu.
Skomentuj