Nad zalewem w Wilczej Woli bywałem często. Debiut rowerowy nad tutejszym akwenem wypadł razem z tatą, na nieśmiertelnych składakach. Senior dosiadał wyniosłego Jubilata, a ja nieco mniejszego ale żwawego "Wigry 3". Potem przyjeżdżałem tutaj indywidualnie, głównie w ramach obszernych pętli ze startem i metą w Tarnobrzegu. Tym razem dla urozmaicenia skorzystaliśmy z Justysią z pociągu jadącego do Przeworska, przez Rudnik nad Sanem. Była to nasza pierwsza, wspólna wycieczka rowerowa z wykorzystaniem transportu kolejowego. Z Rudnika, będącego prężnym ośrodkiem wikliniarskim (można się o tym przekonać obserwując dzieła z wikliny rozmieszczone w obrębie rynku) lokalnymi drogami obraliśmy kierunek na Kamień. Za tą gminną miejscowością pobłądziliśmy. Jeden skręt za wcześnie i oto ku naszemu zaskoczeniu zabudowania Kamienia ukazały się nam ponownie. Na dodatek znaleźliśmy się z powrotem na ruchliwej krajówce, na szczęście niezbyt długo. Leśny odcinek pomiędzy Markowizną, a szosą do Korczowisk, pozbawiony asfaltu wymagał momentami prowadzenia roweru po piaszczystej nawierzchni drogi. Zbliżona nawierzchnia ale przejezdniejsza trafiła się również pomiędzy Porębami Wolskimi, a Stecami. Nad Wilczą Wolą przyszedł czas na chwilę ochłody w wodnej tafli. Słońce solidnie przygrzewało więc kąpiel była wskazana, chociaż Justysi nie udało mi się namówić na przekroczenie linii brzegowej zalewu. Pomiędzy Wilczą Wolą a Rusinowem trafił się ostatni już odcinek szerokiego, gruntowego gościńca. W Brzostowej Górze zatrzymaliśmy się jeszcze na krótką przerwę na tyłach przydrożnego sklepiku (o nazwie "Małgorzatka") Można było tam odpocząć na zielonej trawce, pod zadaszoną wiatą, przy energetyzującym, chmielowym nektarze. Swoistą atrakcją w trakcie degustacji był widok na drewnianą "sławojkę". Ostatni fragment trasy po prostu przejechaliśmy, głównie skrajem ruchliwej krajówki. Jeszcze tylko w Nowej Dębie miał miejsce przystanek na płycie rynku, udekorowanej kąpiącymi się żurawiami.
Skomentuj