Rozległe, praktycznie niezamieszkałe przestrzenie, jedynie ze śladami byłego osadnictwa po nieistniejących wioskach, zdmuchniętych wichrem czasu. Do tego znikomy ruch turystyczny powodujący poczucie wszechobecnej ciszy i pustki, spotęgowanej przez dominujące kompleksy leśne. Takie Bieszczady w miniaturze. Niektórych te realia mogą przytłaczać, wywoływać poczucie niepokoju w związku z oddaleniem od cywilizacji. Nam jednak tak bezpośredni kontakt z naturą bardzo odpowiadał, gdy o chłodnym poranku ruszaliśmy w głąb Pogórza. Do skrętu w kierunku Łomnej podążaliśmy asfaltem. Potem krótkim odcinkiem gruntowym i znowu szosą wtuloną pomiędzy dwa pogórzańskie pasma, a następnie stromo wznoszącą się w kierunku osławionego Arłamowa. Podjazd w coraz mocniej grzejącym słońcu wycisnął z nas siły, niczym sok z cytryny. Zrezygnowaliśmy więc z podjechania pod sam ośrodek w Arłamowie i po chwili odpoczynku na przydrożnej łączce z ładną panoramą (tzw. "Połoninki Arłamowskie") ruszyliśmy dalej. Po wybraniu bocznej drogi przez parę ładnych kilometrów, zjeżdżaliśmy w dół śródleśnymi serpentynami aż po Dolinę Paportniańską. Tam po kolejnym gruntowym odcinku polną, ledwo widoczną w terenie ale przejezdną drogą wspięliśmy się na wierzchowinę Połoninek Kalwaryjskich. Czekała na nas piękna panorama z rozległymi, płaskimi połaciami pobliskiej Ukrainy na pierwszym planie. Po wzrokowej uczcie przyszedł czas na zaspokojenie potrzeb duchowych, czyli zjazd do Kalwarii Pacławskiej. W efekcie pochłonęła nas ludzka fala pielgrzymująca do tutejszego sanktuarium, jakże kontrastująca z pogórzańską głuszą. Po opuszczeniu Kalwarii czekał nas stromy i kręty zjazd szosą prawie nad sam brzeg transgranicznego Wiaru. Po przekroczeniu rzeki Pogórze Przemyskie pozostawiliśmy poza sobą. Pozostał jedynie dojazd wyłącznie asfaltowymi drogami do Przemyśla, skąd pociągiem mieliśmy wrócić do Tarnobrzega z przesiadką w Przeworsku i Stalowej Woli-Rozwadowie (tam z powrotem na rowerowe siodła). Wcześniej zdążyliśmy chociaż pobieżnie zapoznać się z przemyska starówką pełną obiektów sakralnych. Jej największą atrakcją jest niewątpliwie zamek z ładną panoramą na miasto i San. Na tym właściwie sprawozdanie z etapu mógłbym zakończyć. Ale to nie był koniec naszego rowerowania tego dnia. Z Rozwadowa nie kursował już żaden pociąg więc byliśmy zdani na własny transport. I wszystko byłoby ok, bo siły na przekręcenie dodatkowych 40 kilometrów się znalazły, gdyby nie uszkodzona (nie wiadomo kiedy) dętka w rowerze Justysi. Wymienić się jej nie dało bo rozmiar wentyla nie spasował do otworu. Jechaliśmy więc, co jakiś czas dopompowując feralne koło. Od Grębowa czynność tę trzeba było powtarzać około co 1,5 kilometra. Uff mitręga była straszna (ręce omdlewały od ciągłego tłoczenia powietrza) ale daliśmy radę i po zmierzchu dotarliśmy do domu. Ogólnie jednak, patrząc z perspektywy czasu, wyprawa była udana i te dojazdowe problemy nie mogły zepsuć jej oceny jako całości. Piękne widoki, urozmaicona trasa i stabilna wyżowa pogoda, czegóż więcej chcieć
Skomentuj