Zgłębienie tajemnic puszczańskiej knieji było celem tej wyprawy. Dotąd jej leśne ostępy stanowiły dla mnie w dużym stopniu rowerową białą plamę. Początkowo wszystko szło, jak z płatka. Słoneczko przyświecało, nawierzchnię drogi stanowił asfalt, poza polnym traktem z Dąbrowicy do Józefowa (wybranym bardziej celem urozmaicenia trasy, niż jej skrócenia). Nic tylko pedałować w najlepsze. Do czasu jednak. Oto za Durdami najpierw pojawiła się gruntowa droga, a następnie śródleśna steczka, która w końcu prawie w ogóle zanikła. Nie chcąc się wracać i od nowa szukać skrótu w kierunku Babuli (swoją drogą mam dzisiaj poważne podejrzenia, czy takowy trakt rzeczywiście istnieje) wybrałem wariant ekstremalny. Przedarłem się przez wąski pas leśnych chaszczy, osiągając otwartą przestrzeń i wał bliżej nieokreślonego cieku wodnego. Myślałem błędnie, że to Trześniówka. W każdym razie nie było innego wyjścia jak jechać po trawie koroną wału. Wybujałe zielsko utrudniało pedałowanie, wdzierając się w wózek przerzutki. Trud na szczęście się opłacił, gdyż po pewnym czasie osiągnąłem bitą drogę, przebiegającą obok Stawów Krasiczyńskich. Z tego traktu skręciłem na dobrze utwardzony leśny dukt, który wyprowadził mnie prawie na skraj leśnego kompleksu w sąsiedztwie Ostrów Baranowskich. Stąd wybrałem trochę piaszczysty ale przejezdny wariant w kierunku Huty Komorowskiej. Ogólnie rzecz biorąc jazda po Puszczy okazała się bardzo przyjemnym doświadczeniem. Obawy, że przyjdzie mi przedzierać się przez piachy, których tu nie brakuje w akompaniamencie soczystej łaciny, cisnącej się do us były bezpodstawne. Dalsza część trasy to już powrót do Tarnobrzega wyłącznie po asfalcie. Jeszcze w Nowej Dębie zrobiłem sobie krótki popas na tamtejszym rynku. Po osiągnięciu siarkowego grodu zajechałem nad Jezioro Tarnobrzeskie. W sam raz odbywał się tam festiwal szantowy, a ja bardzo lubię żeglarską muzę. Satysfakcja z pokonanej trasy połączyła się w ten sposób z błogim nastrojem, wywołanym przez skoczne dźwięki wpadające w uszy.
Skomentuj