Relacja Darka
Pogoda: piekarnik – 32,5 st. w cieniu. Mimo tego, na zbiórce stawili się: Darek, Łukasz, Andrzej, Guli, Kazio i Bartek. Dawno nie byliśmy w Janowcu, a droga korzystna w taką pogodę, bo dużo w osłonie lasu. Do starego mostu pojechaliśmy nietypowo, bo ścieżkami rowerowymi przy ulicach Słowackiego i Partyzantów. Koło hali sportowej ścieżką rowerową między blokami do ulicy Leśnej. Jako że ruch samochodowy do mostu był zamknięty, to pierwszy raz od niepamiętnych czasów można było do niego dojechać środkiem ulicy. Na moście działy się ciekawe rzeczy, bo w związku z remontem istniało tylko bardzo wąskie przejście ograniczone deskami i dyktą. Wymijanie się pieszych wymagało wciągania brzuchów, a rowery to tylko w urządzonych co kilkadziesiąt metrów mijankach. Trzeba było uważać i korzystać z grzeczności robotników, którzy tam pracowali. Mimo kilku kolizyjnych sytuacji, wszyscy byli nadzwyczaj uprzejmi i ustępowali sobie miejsca jak się dało. Morda tydzień temu wiedział o czym mówił, kiedy odmówił przejeżdżania przez most. Te jego bawole rogi na bank zawadzałyby o przeszkody. Kiedy za Górą Puławską jechaliśmy w stronę Janowca, a szczególnie kiedy skręciliśmy w Sadłowicach w boczną drogę, było bardzo przyjemnie. Głęboki las dawał taki chłodny cień, a spowodowany ruchem wiaterek chłodził rozgrzewające się od wysiłku grzeszne ciała. Trochę się zagotowaliśmy na odsłoniętym już dla słońca i dość wymagającym podjeździe do Nasiłowa, ale perspektywa odpoczynku i uzupełnienia płynów w tamtejszym sklepie, mobilizowała nas jak te konie, które potrafią na pustyni wyczuć wodopój na kilka kilometrów. Po zaliczeniu postoju pojechaliśmy dalej w kierunku Oblasów, ale nie dojeżdżając do głównej drogi, za namową Darka skręciliśmy w lewo w gruntową ścieżkę prowadzącą przez las. Na początku było trochę piachu. Ci, którzy mieli szerokie terenowe opony, przejechali go bez trudu. Z tyłu za nimi dało się słyszeć jakieś okrzyki, których treści nie ma co tutaj powtarzać. Słowa te i tak są nadużywane w naszej pięknej polskiej mowie. Jeśliby wypiiikać te najmocniejsze, to słychać było, że ktoś kogoś zabije. Ofiarą miał być pomysłodawca pojechania tą trasą. Jak się potem okazało, nie piach był główną przyczyną wzbudzającą takie emocje, a nieprawdopodobna ilość komarów, które wkurzone przejazdem pierwszych osób, rzuciły się do frontalnego ataku na tych, którzy zatrzymali się tam rzucani na boki na swoich cienkich oponkach. Piszący te słowa nie jest w stanie wyrazić całego dramatyzmu tego wydarzenia, bo był tym jadącym z przodu, a poza tym miał swoje problemy z powodu niespotykanego hejtu dobiegającego go z tyłu, słyszanego nawet z odległości kilkuset metrów. Potem droga zrobiła się znacznie lepsza i schodziła coraz bardziej stromo w dół, mijając całkiem ładne pensjonaty. Zjechaliśmy do asfaltowej drogi obok wyjazdu do promu i tą drogą dojechaliśmy do celu naszej wyprawy, czyli Maćkowej Chaty w Janowcu. Znany wszystkim miłośnikom tego miejsca napój ugasił nasze pragnienia, jak i również mordercze zapędy ofiar krwiopijczych bestii, szukających zemsty na bogu ducha winnym koledze. Mógł on w nieznacznie zakłócanym spokoju spożyć tradycyjnie ulubioną potrawę, czyli Maćkowego Schabowego. Moment regulowania rachunków wywołał konsternację. Pani kelnerka (jakaś nowa) była zupełnie niezorientowana jakich to ważnych i uprzywilejowanych gości miała zaszczyt przyjmować i policzyła nam za napoje normalną cenę, bez rabatu należnego vipom. A że cena ta, jako taka była nieprzyjemnie wygórowana, odjechaliśmy stamtąd mocno zniesmaczeni. Do przeprawy promowej dojechaliśmy w dobrym momencie, bo akurat prom dopływał do naszego brzegu. Pan bosman policzył nas i uznając nasz młody wiek, na sugestię Darka zaliczył nas w taryfie opłat jako studentów. Nawet nie musieliśmy pokazywać legitymacji. I dobrze, bo niektórzy akurat nie mieli ich przy sobie. Przez Kazimierz Dolny przelecieliśmy jak burza bez zatrzymania, a również za Bochotnicą podziękowaliśmy coraz bardziej nierównej i trzęsącej ścieżce wzdłuż wału i pojechaliśmy szosą. Pogoda nam sprzyjała. O tej porze upał już zelżał, a i pojawiły się lekkie chmurki. Prędkość oscylowała wokół 28 km/h, więc nawet nie zauważyliśmy kiedy znaleźliśmy się we Włostowicach. Przy ustalaniu, dokąd udajemy się na uroczyste zakończenie rajdu zaszły małe scysje, bo prawie każdy chciał jechać gdzie indziej. Była obawa, że dojdzie do jakiś rękoczynów. Wygrali ci, co we dwóch mieli przewagę liczebną. Rajd zakończyliśmy w Starej Octowni. Miejsce bardzo ładne, stylowe i na dodatek jest tam nawet pianino. Jako że odpoczywaliśmy przy stolikach na dworze, Darek nie miał na nim możliwości poznęcać się nad kolegami serwując im jazz. A przydałoby się, w rewanżu za….wiadomo.
Skomentuj